Rapsodia Sabaudzka. cz II

Veni.

W każdej podróży jest taki punkt, takie miejsce, które dzieli podróż na dwie części. Pierwsza, jeszcze ze świeżym oddechem domu, z myślami w sprawach, które zostały, przy plecakach zapomnianych. Aż  nagle wszystko się zmienia, na horyzoncie pojawia się cel.

Takim punktem w naszej podróży była Genewa. Kiedy autokar ruszył z parkingu, w rytmie disco polo oczywiście, myśli pobiegły naprzód. Pojawiły się obawy, jak to będzie, jak nas przyjmą, jak się porozumieć. W ruch poszły rozmówki polsko-francuskie (dyskretnie rzecz jasna), a czwarta z sióstr: Wyobraźnia, rozgrzana przez Niecierpliwość, rozwinęła skrzydła tak, że aż dziw, że się autobus w powietrze nie uniósł. Bo przecież wiadomo, że Francuzi po angielsku nie mówią, żaby i ślimaki jedzą, a obcych traktują… no właśnie, jak?  To się okaże, i to już niedługo. Pojawiły się pierwsze tunele, wydają się ciasne, wąskie i bez końca. Wyobraźnia szaleje. Telefon od Tereni, mamy zjechać zjazdem nr 12. Logicznie rzecz biorąc powinien on być zaraz po zjeździe jedenastym, że numeru nie było? – to co z tego- odpowiada rozespana Logika, kiedy musimy wrócić na autostradę po niewłaściwym zjeździe. Faktycznie następny zjazd ma właściwy numer, co poświadcza wielka tablica numerem 12, a także, co ważniejsze, drobna postać Tereni dającej z daleka znaki. Jesteśmy. Są i nasi gospodarze. Jacy są, jak nas przyjmą, a przede wszystkim: w jaki sposób dojdziemy do porozumienia? W domu na pytanie: kto zna francuski? odpowiedzieli jedynie Wiktor z Szymonem. Ktoś się wyrwał z angielskim - angielski nie jest konieczny. Aha! To znaczy, że nie znają? W autobusie słychać szelest wertowanych rozmówek polsko francuskich, gdzieniegdzie słychać słowa jakby z łaciny – to Ci którzy szukając „dzień dobry” w zwrotach codziennych przekonali się, że to nie tu. To może „w sklepie”? Albo „w hotelu”? Gdzie jest to … „dzień dobry”… Gaśnie silnik, gasną rozmowy, otwierają się drzwi i drobna postać Tereni wypełnia sobą cały horyzont. Jak to możliwe? To pewnie ten uśmiech – dziewczęcy, promienny, jasny, który rozświetla i ją i jej otoczenie. Terenia zaczyna mówić, oczywiście po polsku, jakżeby inaczej, ale jakoś nas to zaskoczyło i jednocześnie uspokoiło. Na pewno się dogadamy, przecież to jasne. Tu jest Ona! Na słynnym zjeździe nr 12 wysiada młodzież. Podobno będą poruszać się po terenie rowerami. Hmmm… spoglądając na otaczające nas „górki” niejeden pomyślał z wdzięcznością o swojej metryce. Chłopaki wypakowują swoje manele, nieśmiertelny Moniuszko i jego „rycerska” rozbrzmiewają pod niebem błękitnym, czystym, francuskim… Czas wracać do Chambery. A tam na parkingu zasadnicza grupa naszych gospodarzy. Już za chwilę nasza podróż się skończy. A może to właśnie jest początek? Chwila, w której zabieram swój bagaż i razem z Czesiem i Tadeuszem odjeżdżamy z parkingu „porwani” przez naszą gospodynię – Gilou. Kolacja pod wielkim drzewem, pierwsze nieporadne rozmowy. Okazuje się, że Gilou zna angielski „tak troszkę” i niemieckiego tyle samo. Czy to wino, a może pastis – języki się rozwiązują i rozmowa zaczyna się toczyć jak to wśród starych znajomych bywa. O tym i owym. I o jedzeniu i o pracy, o Wojnie, o dzieciach. -A może polskiej wódeczki? -I owszem, na spróbowanie… - Bardzo dobre jest to… to takie… obok tego drugiego… - kiedy słów brak, na pomoc ruszają ręce, dobrze, że z tego jaka wichura nie powstała. Jakoś idzie, a Gilou jest, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej pogodna niż Terenia. Przypadł mi w udziale pokój na poddaszu. Wdrapuję się po kręconych schodach przeklinając nadgorliwość podczas pakowania. Wreszcie padam na łóżko. Nad głową maleńkie dachowe okienko, a w nim gwiazda. Wygląda bardzo znajomo. Lekko filuje, czasem jakby na niebiesko, zupełnie tak samo jak ta, którą oglądałem ze swojego balkonu. Daleko, daleko stąd. W domu. Tak to jest na pewno ta sama gwiazda. Obawa zasypia bardzo głębokim snem. Ja jeszcze trochę popatrzę sobie na moją gwiazdę. cdn...