Motyl
Sprawy nabierają takiego tempa, że zaczynają się zacierać. Powróciliśmy na salę prób po przerwie, ale czy to możliwe, żeby to był tylko jeden dzień? Kolacja pod figowym drzewem była wczoraj? Wielki, rozłożysty figowiec, biblijne drzewo. Taki sam dawał schronienie przed palącym słońcem ojcu Abrahamowi, kiedy w jego cieniu rozmyślał o obietnicy, a może to był sen? Sen nocy letniej, w Chambery.
Orkiestra festiwalowa składa się z doskonałych muzyków, którzy grają ze sobą ten jeden jedyny raz. Dziś pierwsza próba wspólna chóru i orkiestry. Są świetni. Nie poddają się drobnym niedogodnościom, choćby takim jak nieodpowiednie nuty. Pan R. Lewin naprawdę mocno się napracował, nad partią orkiestry też. Po krótkiej przerwie sytuacja zostaje opanowana, na salę docierają odpowiednie nuty, zaczynają się muzyczne czary. Tu gra i śpiewa grubo ponad sto osób, poddanych we władzę wyobraźni i woli jednego dyrygenta. Jednocześnie każdy zachowuje swoją indywidualną wolę, wyobraźnię, wrażliwość. A to wszystko ma ze sobą współgrać według zamysłu gościa, który żył trzysta lat temu. To działa. Cyrille chciałby coś tam, żeby było lekko, rozmawia z orkiestrą już dłuższą chwilę, więc chór powoli rozłazi się po sali. Powietrze wypełnia się delikatnym szumem rozmów, który ma wybitnie usypiające działanie. Znów jestem w Aix Les Bains, starorzymskim uzdrowisku, pod łukiem sprzed 2000 lat.
Fascynują mnie drewniane okiennice, obowiązkowa ozdoba każdego okna. Przymknięte kojarzą się z przysłoniętymi długimi rzęsami dziewczęcymi oczami. Dyskretnie, filuternie podglądają świat. Jednocześnie chronią wnętrze przed wścibskimi spojrzeniami. Kiedy indziej, szeroko otwarte zapraszają, przyciągają wzrok do wnętrza. Jednocześnie sprawiają, że mury domów stają się jakby lżejsze.
Odpowiednie nuty też stały się lżejsze. Idziemy dalej. Strona za stroną zbliżamy się do końca. I wreszcie padają słowa, niespodziewane? Choć właściwie od paru dni konsekwentnie zbliżamy się do tego momentu. Koniec. Jutro koncert.
To już?
Trzeba uprzątnąć salę, złożyć praktykable, krzesła.
Nagle otwierają się drzwi i na salę wpada biała postać. Zaczyna wirować w szalonym tańcu. Jedna z dziewczyn ma dziś urodziny. W stroju z epoki Mozarta postanowiła zrobić wszystkim niespodziankę. Nasi muzycy stają na wysokości zadania, akordeon już tnie na trzy. Po chwili cała sala wiruje w takt la valse musette. Pośrodku biały motyl. Jak prawdziwy. Motyl porusza się tak lekko, zwiewnie, jakby nie do końca był pewny kierunku, jakby nie wiedział gdzie ma lecieć. A tak naprawdę jest tak nieważki, że każdy podmuch powietrza, każde westchnienie wpływa na kierunek lotu. Nasza tancerka rozmywa się w powietrzu, pozostaje po niej tylko biała smuga, i pewnie rozpłynęła by się bez reszty gdyby nie skończyła się muzyka. A potem „Plurimos” i „Rycerska” nieśmiertelna, i francuskie sto lat, i śpiewy góralskie, i wino, które każe piąć się do słońca, i piwo twardo kotwiczące do ziemi. I znowu wszystko się miesza. Trochę z żalu. Bo to właściwie po raz pierwszy padło to słowo. Koniec. Dobijamy do brzegu. Wiele się jeszcze może wydarzyć, ale już jutro finał naszej pracy. Koncert.
Wieczorem jak zwykle jadę z Cloudem na koncert. Tym razem kwartet smyczkowy i muzyka współczesna. Nawet bardzo współczesna. Jeśli dobrze rozumiem to są to utwory napisane zupełnie niedawno, przez młodych kompozytorów, którzy wprowadzają nas w tajniki swoich kompozycji, przed ich wykonaniem. Tylko biedny Bela Bartok nie mógł liczyć na żadną uczoną introdukcję. Zaczyna się wirtuozowski popis, kościół wypełnia się nie dźwiękami ale wręcz fizycznie odczuwanymi emocjami muzyków. Szkoda tylko, że to wszystko to raczej niebudujące, agresywne, gniewne. Ale może po prostu się nie znam? Przypominam sobie białego motyla poddającego się sile westchnień, tęsknię do tej delikatności, nierealności, zwiewności. Tymczasem skrzypce skrzypią, muzycy sapią, stukają, wydobywają z instrumentów przerażające dźwięki, by powiedzieć, że wszyscy ludzie, na całym świecie są tacy sami.
Zgadzam się. Wszyscy ludzie kochają motyle.